Rozejrzałam się dokładnie w poszukiwaniu Oliviera. Na razie nigdzie się tu nie kręcił, ale był mistrzem skradania się i kryjówek. Przekonywałam się o tym w czasie zabaw jako małe dziecko, ale i gdy cały świat pochłonęły płomienie.
- Słuchaj - zwróciłam się do chłopaka. Wpakowałam dłonie do kieszeni bluzy, bo nie miałam za bardzo co z nimi zrobić - nie obchodzi mnie to, co byś robił, a czego byś nie robił. Mam to gdzieś, delikatnie mówiąc. A poza tym, skąd możesz wiedzieć, czy nie mam na przykład przeszczepionej skóry, siniaków i cały czas krwawiących blizn?
- Nawet gdyby, to mógłbym wpatrywać się w ciebie godzinami.
- Ooo, jakiś ty słodki - wypowiedziałam to, wyćwiczonym do perfekcji, słodkim tonem. Z każdą chwilą obawiałam się tego, że mój brat-ninja wyłoni się z cienia i przywiąże do fotela w domu, żebym już nigdzie nie wychodziła. Czasem był nazbyt opiekuńczy... - Nie ma o czym mówić.
Oddaliłam się spokojnym krokiem do domu. W myślach przygotowywałam wyjaśnienia, w które Olivier mógłby uwierzyć... Absurd. On w nic nigdy nie wierzył, ale zawsze trzeba spróbować. Choć ten jeden raz.
W progu powitał mnie Fenton. Rzucił się na mnie z rozpędu machając długim ogonem. Nie szczekał, nie skomlał, a więc mój współlokator czekał na mnie w środku. Pogłaskałam psa po głowie uśmiechając się. Jedyny członek mej rodziny, który nie będzie nigdy miał mi za złe śpiewanie w barze z pół nagimi dziewczętami. Nigdy nie będzie miał mi za złe późnego wracania do domu. Nic nigdy nie będzie miał mi za złe.
- Fenton, siad - wyszeptałam do niego.
Wykonał posłusznie polecenie, ale jego spojrzenie mnie dobijało. Był ogromnym psem, ale zachowywał się jak mała, puchata kulka, która szczeka na wszystkich.
Podniosłam głowę. Chciałam już mieć do za sobą, niezależnie od tego, co się stanie.
Olivier mnie zabije.
Stał nieruchomo z założonymi rękoma, bokiem oparty o futrynę. Świdrował mnie wzrokiem. Jakby nic się nie stało, zdjęłam bluzę i buty.
- Czekam na kazanie - burknęłam do niego.
- A oto i ono - syknął jakby od niechcenia. - Wszystkich facetów, jakich spotkasz w tym barze, czym prędzej spławiaj. Informuj mnie o spóźnieniach, od tego masz telefon.
Odwrócił się na pięcie i ruszył do kuchni. Stałam tam jak wryta. Tylko tyle? Czyżby mojego brata coś olśniło? Zawsze, gdy przychodziłam po umówionej godzinie, była ogromna awantura. Natomiast gdy on spóźnił się kilka minut, bagatelizował sprawę. Starszy brat to jednak kłopot, nawet, jeśli dzieli nas tylko kilka minut.
- Olly - zaczęłam niepewnie. Wkroczyłam do salonu, by przejść do jadalni połączonej z kuchnią. Chłopak stał obok stołu. Przeglądał jakąś gazetę naukową, trzymając w dłoni zaczęte jabłko. - Czy to jakiś wyjątkowy dzień?
- Dlaczego tak uważasz? - zapytał nawet nie podnosząc wzroku.
Odsunęłam sobie krzesło zrobione z ciemnego drewna, lecz zanim zdążyłam usiąść, wyprzedził mnie Fenton. Zaśmiałam się cicho. Olly lekko się uśmiechnął. Pies spojrzał na nas oboje. Próbował wskoczyć na stół, by odebrać owoc mojemu bratu, ale go powstrzymałam.
- Nie drzesz się na mnie, nie grozisz mi niczym, nawet bardzo mało prawdopodobnym - obeszłam stół i usiadłam na przeciw psa.
- Nitya, Nitya... - Olivier wgryzł się w jabłko. Zamknął czasopismo, po czym rzucił je na komodę za stołem. Zajął miejsce po mojej prawej stronie. - Jesteś już pełnoletnia, rób ze swym życiem co ci się podoba. Bylebym o tym wiedział.
- Nic nie powiesz na temat mojego występu? - podniosłam brwi zaskoczona.
- Ładnie śpiewasz - stwierdził wzruszając ramionami.
- Wiem, mówiłeś - przewróciłam oczyma.
Milczeliśmy. Nawet pies siedział cicho. Moje spojrzenie i Olivieea się spotkały. Zaczęliśmy intensywnie się w siebie wpatrywać. Czekałam na jego ruch, ale chyba na próżno. Zajadał się jabłkiem. Dźgnęłam go prawym palcem wskazującym ręki w policzek. Przestał rzuć jedzenie. Podniósł brwi. W zasadzie, nie wiedziałam dlaczego.
- Fenton - zwrócił się do psa, który od razu się ożywił.
- Nie... Nie zrobisz mi tego - czułam, że kąciki mych ust się unoszą mimowolnie.
- Fenton - powtórzył z szyderczym uśmiechem.
Wstałam gwałtownie z miejsca, odsuwając tym samym krzesło. Owczarek zdążył już zeskoczyć na podłogę. Czekał na komędę Olly'ego.
- Olivierze Portshore. Twa zacna siostra, Nityally Portahore, nie potrzebuje odprowadzania pod drzwi przez wiernego psa - zagroziłam mu palcem.
- Nityally Portshore - zaczął wstając powoli. - Fenton nie musi się tak przemęczać. Ja osobiście spróbuję podołać temu zadaniu.
- Sama sobie poradzę - zapewniłam go zmierzając do schodów.
- Olly! - zawołałam z dołu. - Idę do stajni!
W odpowiedzi usłyszałam szczek psa. Tak. Szczek psa. Pies pozwolił mi wyjść.
Poranek był rześki, taki jaki najbardziej lubię. Kroczyłam poboczem w stronę stadniny Benjamina Lanterna, mojego "prawdziwego" szefa. Droga była prosta, ale musiałam wychodzić pół godziny wcześniej, żeby zdążyć na czas. Niezbyt mi się to uśmiechało, ale co zrobić?
Matthew? Daję ci wolną rękę c':